"Dokładne wydeptywanie dna piekła
uparte dążenie
z pełną świadomością jego bezcelowości
ach ileż to daje satysfakcji."
Andrzej Bursa.
Rymanów nie jest jak inne górskie miasteczka.
Nie jest wciśnięty jak dziewczyna na studniówce w sznurowany gorset, ale rozlany leniwie między wzgórzami jak otyła, wiekowa matrona na satynowej kanapie,
wśród miękko zielonych poduszek. Oddycha. To zdrowa tkanka schludnych, murowanych domków, świeży naskórek zadbanych trawników,
pojedyncza nitka spokojnej arterii asfaltowej drogi ze skrawkiem chodnika. Jest cicho. Miasteczko - wioska właściwie -
obserwuje krzykliwe stadko biegaczy szklistymi źrenicami bladych okien, zasnutymi bielmem firanek.
Wiatr poskrzypuje i szeleści drzewami. Chrzęści wiechciem kurzu po pustej drodze.
Byłam tu kiedyś, jako dziecko, ale nie pamiętam. Został mi w głowie tylko powidok, odbicie słońca na wodzie w rzece Tabie.
Potok był wyschnięty, woda prześlizgiwała się między kamieniami, jak żyły między kłykciami na pomarszczonej dłoni mojej babci.
Na pewno tu byłam, czuję podskórnie. Czuję wspomnienie chłodu wody, głaszczącej stopy.
Byli tu też kiedyś Franciszek Józef, Stanisław Wyspiański, Janusz Meissner.
Śpiewali tu Mieczysław Fogg i Hanka Ordonówna, na serwetkach w małej kawiarence bazgrał Kazimierz Przerwa-Tetmajer.
Na stacji kolejowej Rymanów Zdrój wysiadał z pociągu kurier Jan Łożański. Poprawiał szmaciany plecak i szedł w las.
W plecaku dokumenty, za które warto zginąć, sprawa, dla której warto żyć. Dużo czasu minęło, dużo wody przepłynęło.
Nie pamiętam, czy tu byłam, czy tylko mi się wydaje. Nic mi się ostatnio nie układa w głowie. Wszystko za szybko, za dużo.
Woda w Tabie płynie po ostatnich deszczach wyjątkowo ulewnie.
Jest wiosna. Wiosna w Beskidzie Niskim jest nasiąknięta barwami, ociekająca mokrą zielenią i szorstkim brązem,
szumiąca wiechlinowatym oceanem. Buzuje ciszą i rezonuje przestrzenią. Biegnę, a senny, soczysty i przyjazny las przepływa obok kalejdoskopem pni,
które tną zieleń na klatki, filmowe ujęcia. Rzeczywistość pachnie trawą po deszczu. Wiosenne powietrze gładzi nozdrza, niekoherentne,
pożyłkowane delikatnymi strunami zapachów. Dzień rozwija się, toczy, blady i niepewny. Światło przygaszone, z godziny na godzinę rozwija się
w bujną kanikułę, rozpustny upał, piekący płuca zapach oddającej ciepło ziemi.
Biegniemy w przestrzeń zastygłą. Mijamy krzyż przydrożny i szkielety domów w Jaślisku
- są jak ceglaste zwłoki prazwierząt, podgryzane i trawione niespiesznie przed samosiejki, kąkol i drapieżne kinbaku powojów.
Kapliczka, lotnisko drogi z betonowych płyt - w innym czasie, z niezbywalną, kamienną obojętnością patrzyły na kurierów biegnących przez las,
żołnierzy patrolujących granicę. Teraz patrzą na rezolutną biegową czeladkę, z ich żelami energetycznymi i suchymi, bezpłciowymi raportami endomondo,
tnącymi miękką, spolegliwą ciszę. "To-Twoj-czterdziesty-pierwszy-kilometr. Tempo-ostatniego-kilometra...".
Otulają sie mchem, kruszeją ze spokojną rezygnacją. Nasza obecność tutaj to zabawa w puszczanie kaczek na tafli jeziora.
Wybierasz i rzucasz kamień, plusk, zmącona tafla wody, parę kolistych, rozkołysanych smug. I gładka tafla wody. I już nas nie ma. Tam i w ogole.
Wataha kolorów rozpada się na pojedyncze krople pomarańczowych koszulek termoaktywnych, plamy zielonych podkolanówek
i kompresyjnych spodenek. Cisza tętni pomiędzy stukiem kijów teleskopowych i wyciskanym z płuc, jak z tubki, staccato oddechu.
Świat rozkłada się do całkowitej samotności, gdzie mi tak dobrze, tak pusto, ile się piękna zmieści, ile myśli, ile bólu.
Bólu zmieszczę dużo. "W kościach się pali ogien, w czaszce się warzy mózg". Mrowią włosy i pulsują gałki oczne.
Twarz jest ulepiona ze stwardniałej plasteliny, dłonie napuchniete i niezdarne. Ból. Migruje po ciele. Kąsa podeszwy stóp.
Paraliżuje kark. Gryzie biodra. Ściska głowę. Wbija gwoździe pod paznokcie stóp.
Flustracja, gdy na sześćdziesiątym kilometrze robię dwa kroki do góry, a potem ślizgam się w dół o jeden. Strach. Zesztywniałe ścięgno Achillesa,
ukłucie w kolanie. Odwodnienie. Ciężar w klatce piersiowej. Na piętnaście kilometrów tracę umiejętność zgięcia stopy, przez chwilę
nie ugina mi się kolano. Biegnę przez 6 godzin w towarzystwie permanentnego skurczu mięśni obu łydek.
Pojawiają się myśli, złe myśli, jak chmury burzowe i burzliwe. A potem odchodzą. To tylko kwestia czasu.
Mam go trochę. Czas tutaj jest inaczej. W takich miejscach mieszka perspektywa czasu - delikatnego, składającego się jak domek z kart,
nieproporcjonalnego czwartego wymiaru.
Odliczam, patrząc na profil trasy.
Tworzę nowy układ jednostek miar: czasu nie mierzę w minutach i godzinach, ale w kilometrach, krokach i punktach żywieniowych.
Jednostką miary szczęścia są mililitry zimnej coli, wlewane w pusty bukłak, i każdy metr ślizgu na błotnistych zbiegach.
19 km. Udaje mi się wydłubać językiem wiórek kokosowy spomiędzy zębów. Walczylam o to przez ostatnią godzine. Euforia.
25 km. Darłów. Punkt żywieniowy. Smsy od bliskich. "Kebab na ostrym czy baranina na cienkim?" Rozbawienie.
35 km. Kanasiówka. Bukowy las. 20-metrowe pnie o gładkiej, onyksowej korze, strzeliste jak katedra. Sklepienia z liści,
prześwitów światła i srebrnego śpiewu ptaków. Nie wiesz, gdzie zaczyna się jedno, a kończy drugie. Zachwyt.
48 km. Gdzieś między Jasielem, a Wolą Niżną. Gdzieś między snem, a jawą. Zasypiam, biegnąc długi odcinek po asfalcie.
Słońce, muzyka, długa prosta. Zamykam oczy. Czuję ciało:
silne ramiona, nasiąknięte krwią i tlenem płaty płuc, gąbczaste stopy.
Ciężkie, ale posłuszne nogi. Przestaję czuć głowę. Przestaję czuć czas. Odpływam. Dryfuję. Spokój.
55 km. Polany Surowiczne. Gra gitara, praży słońce i prażą się kiełbaski na ognisku, czekolada topnieje na plastikowych talerzykach.
Wolontariusz miłosiernie polewa mnie wodą po plecach i głowie. Woda ścieka cudownym strumieniem po kregoslupie, spalonym karku i rozpalonych nogach,
do mokrych od dawna butów. Ulga. Euforia.
Wdzięczność. 61 km. Przełęcz Dział. Zbiegam po łące, z widokiem na świat. Słyszę Hanię Rani w słuchawkach.
Mózg mam oszołomiony i obdarty do żywego mięsa. Pulsuje, chłonie i oddaje w nadmiarze.
Próbuję płakać z radości i bólu, ale jestem tak odwodniona, że brakuje mi łez. Wydaję tylko odgłosy jak przytkany odkurzacz
i coś szarpie mnie w katce piersiowej.
70 km. Rymanów. Na mecie płaczę. Bliscy opiekują się mną jak potłuczonym dzieckiem, którym w tej chwili jestem.
Zabłocone skarpetki, zakrwawione paluszki, poraniony mózg. Wody w Tabie jest jakby mniej.
Znów prześlizguje się między kamieniami, jak żyły na dłoniach mojej babci. Znów wchodzę do wody i czuję chłód wody, głaszczącej stopy.
To podróż w czasie. Oswajanie czasu. Mentalna penicylina. Ugniatanie pajęczyny miejsc, z chlebem rozbieganych myśli. Zasklepianie ran. Szczęście.